„Jak nie gram, to mnie nie ma” – rozmowa ze Zbigniewem Wodeckim, która odbyła się w Michałowicach, przed koncertem walentynkowym.
Jest Pan obecny na scenie już wiele, wiele lat, wciąż słuchany, uwielbiany… Czy zdradzi Pan, jaka jest tajemnica sukcesu?
Zbigniew Wodecki: Trzeba mieć szczęście. Też. To trudno powiedzieć, bo ja właściwie miałem dziwnie. Zawsze i wszędzie występowałem jako muzyk i przypadkiem zacząłem śpiewać w knajpie, w Świnoujściu, w „Parkowej”. Tam mnie usłyszał kolega reżyser, który robił taki program „Wieczór bez gwiazd”. Ja śpiewałem w tej „Parkowej” o trzeciej nad ranem „Everybody love somebody” i od tego się zaczęło. Ale już cały czas byłem w środku tego środowiska muzycznego, w tej cyganerii krakowskiej. Grałem w Piwnicy Pod Baranami i wtedy jednocześnie musiałem kończyć szkołę. Jeździliśmy z Anawą, z Markiem Grechutą. Byłem w tym pierwszym składzie Anawy. Później z Ewą Demarczyk zacząłem grać i jeździłem po świecie jako młody chłopaczek, a później dostałem się do orkiestry symfonicznej, więc byłem skrzypkiem cały czas, głównie w środowisku muzyki poważnej. Później, jak się już ożeniłem i dostałem się do orkiestry, to grałem w tej „Parkowej” i tam mnie właśnie spotkał reżyser Wasylewski. Wszyscy oglądali ten jego program „Wieczór bez gwiazd”. No i zrobiliśmy audycję ze mną w roli głównej. A Wasylewski i wielu muzyków było tam wtedy w Świnoujściu na Famie. Fama to był taki festiwal studencki słynny, ale ponieważ za bardzo nadawali na komunę, to go zdjęli. Został reaktywowany znowu po paru latach, akurat jak ja wtedy przyjechałem do Świnoujścia w 1971 roku, on się odbywał. Wcześniej na tych Famach byłem z Markiem Grechutą, jak Marek zaczynał, więc wszyscy koledzy przychodzili do mnie do tej knajpy, bo tam Zbyszek gra, to najdłużej. I Wasylewski tam usłyszał, że ja śpiewam, zrobiliśmy audycję, ktoś w radiu usłyszał, że jest taki gość w Krakowie, który gra na skrzypcach, na trąbce, na fortepianie, i tak to się zaczęło właściwie, i zaproponowali mi piosenkę, nagrałem piosenkę, później sam sobie zacząłem pisać, później jakiś festiwal, jeden, drugi, „Debiuty” w Opolu… i tak się zaczęło i ani się człowiek nie obejrzał i już jestem nawet w Michałowicach!
A jak Pan ocenia aktualną polską scenę muzyczną? Często odnosi się wrażenie, że media promują słabe zespoły, a tym ambitnym muzykom trudno się wybić. Dlaczego tak się dzieje?
Zbigniew Wodecki: To komercja, komercja niestety. To, co się dobrze sprzedaje, na czym ludzie mogą zarobić, to pchają, to jest proste, żeby nie powiedzieć prymitywne. No tak to jest, niestety tak to jest. I tak powinno być, tylko że jest strasznie zachwiana równowaga, bo są ludzie, którzy są naprawdę świetnie grający, prawdziwi artyści i oni nie mają roboty, a kończą akademie muzyczne, wygrywają konkursy, są rewelacyjnymi muzykami, artystami i nie mają właściwie z czego żyć, bo nie grają disco polo! Tak u nas jest. Jest to wina też telewizji, zwłaszcza tych prywatnych, które muszą na czymś zarabiać i jest to wina troszeczkę też, wbrew pozorom, programów typu „droga do gwiazd” itp. Te programy określa się mianem „formatów”, bo producenci kupują gotowe formaty programów zagranicznych. Ludzie, którzy w nich występują, świetnie śpiewają, słyszy Pani… ale covery. Prawie jak oryginał!
Tylko później, jak wychodzą na scenę po programie, to okazuje się, że brakuje im treści, osobowości…
Zbigniew Wodecki: Tak! A bez tego się nie zrobi. Covery świetnie śpiewają. Mało tego! Kończy się program, to nawet ci, co wygrali, słyszą: „Pan wygrał, gratulujemy, dostał pan nagrodę, to sobie pan wystąpi dwa razy u nas za darmo, bo tak jest w umowie albo dostanie pan trzysta złotych, zobaczy pana rodzina, ktoś będzie panu zazdrościł… ale ktoś powie: „Przepraszam, ale ja wygrałem…”, „no właśnie, to już panu dziękujemy, to następny jest potrzebny, bo jest nowa edycja”. To jest ciężka robota wbrew pozorom, bo żeby zaistnieć, trzeba coś swojego zaproponować, troszeczkę innego od tej sztampy i tej właśnie komercji. Komercja zabija sztukę. Trzeba więc coś własnego zaproponować, no i trzeba coś umieć, trzeba mieć jakąś pasję, do tego trzeba być muzykalnym i czysto śpiewać. To jest podstawa. Głos można mieć różny, ale trzeba czysto śpiewać i do tego jak się będzie pracowało, jak ktoś sobie już zrobi swój repertuar, to trzeba liczyć na szczęście. I przypadek. I wtedy jak ten ktoś odniesie sukces, to ma przechlapane do końca życia! Bo już bez tego sukcesu nie będzie mógł żyć, nie będzie spał czy nie będzie spała, bo się będzie denerwowała, czy będzie na liście przebojów czy z niej spadnie. Ma już przerąbane.
Domyślam się, że na co dzień mnóstwo Pan pracuje, jeździ, koncertuje… A jak Pan odpoczywa?
Zbigniew Wodecki: No właśnie nie umiem odpoczywać! Jak odpoczywam, to się nudzę strasznie! To jest takie uzależnienie, wie Pani, od pracy rzeczywiście. Jak nie gram, to mnie nie ma. Nauczono mnie od dziecka, że mam wyjść i się popisać, a jak się nie popiszę, to mogę stać w kącie i nie znajdą mnie. Tak mnie nauczyli od szkoły podstawowej muzycznej. Zawsze była trema, strach przed nauczycielami, przed programem, łażenie, ćwiczenie tych tercji, oktaw palcowanych, Paganiniego, Wieniawskiego, tych wszystkich gigantów muzycznych, którzy napisali strasznie trudne numery i teraz ludzie muszą się tego nauczyć. To są lata ćwiczeń, uważania na rękę, a trębacz na zęby, żeby się nic nie stało, bo jak się złamie na nartach rękę, to do widzenia, już nie można grać. Całe życie jest temu podporządkowane, a potem się kończy szkołę i wielu zdolnych muzyków z niej wychodzi. Dostać się do jakiejś orkiestry dobrej… to jest fajne, tylko że niestety status artysty jest dużo mniej opłacalny niż status piłkarza. Może piłkarz krócej żyje zawodowo od muzyka, ale zarabia niewspółmiernie więcej. Jak bym się dowiedział, że za skrzypka Filharmonia Narodowa daje Filharmonii Krakowskiej 20 mln euro… Ale nie można narzekać, ja już nie muszę narzekać. Natomiast jakiś czas temu zaprzyjaźniłem się z jedynym Polakiem, który wygrał Konkurs im. Paganiniego w Genui [przypis redakcji: chodzi o skrzypka Mariusza Patyrę]. Nikt w Polsce o nim nie wie! A to jest taki Zimerman skrzypiec, terminy koncertów za granicą ma poustawiane na 10 lat! Nie ma więc sprawiedliwości, ale ćwiczyć trzeba, bo może coś z tego wyjdzie. Poza tym to przyjemność i to rozwija osobowość.
A czego Pan życzy swoim fanom, mieszkańcom Michałowic zwłaszcza?
Chciałem wszystkim pogratulować muzykalności! Życzę im, żeby się uśmiechali, żeby mieli zdrowie i przyjaciół. W takich właśnie mniejszych ośrodkach ludzie bardziej chcą być z sobą, spotykać się, być razem… i często dochodzą do lepszych rzeczy, ludzie z tych małych miasteczek i małych miejscowości, do czegoś dążą.
Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiała: Sylwia Szczupak
Więcej zdjęć w naszej galerii na stronie CKiP.